Alandy - cel mojej morskiej wyprawy roku 2018 został osiągnięty i (za przeproszeniem) spenetrowany. Od tego momentu zaczyna się powrót do domu. Ale niech się nie martwi ten, komu powroty kojarzą się z monotematycznym widokiem morza na kilkudziesięciu fotografiach jachtu, idącego pod falę w przechyle. Zanim Santa Pasta znajdzie się znowu w swoim porcie macierzystym, sporo jeszcze po drodze zobaczy...
Powtórka...
Z ROZRYWKI
Dnia 07.08.2018 wyruszamy z Sandvik wcześnie rano.
Do Kapellskär - dokąd płyniemy - mamy w linii krzywej jakieś 75NM.
Przy słabym wietrze - a taki (póki co) się zapowiada - zejdzie nam na przeprawie kilkanaście godzin.
Na dodatek nie możemy płynąć od razu na zachód. Zanim wyjdziemy na szerokie, morskie wody musimy przejść przez strefę małych wysepek wystrojonych jeszcze mniejszymi domkami.
Nie ma co narzekać - te architektoniczne dziwolągi urozmaicają nam trochę nudny morski horyzont.
Im dalej w morze tym więcej wieje i bardziej buja. Czyli jest normalnie.
Nie możemy za to zdecydować się który hals bajdewindowy jest dla nas lepszy (daje w kokpicie lepszy cień od żagli).
O godzinie 1440 mijamy wyspę Lågskär - znaczy to, że jesteśmy mniej więcej w połowie drogi.
Kiedy myślimy, że nic już się tego dnia nie wydarzy, w rufowym wizjerze pojawia się tajemnicza czerwona sylwetka.
Jakiś liniowiec Wikingów przyczepił się nam do rufy.
I wyprzedził nas przechodząc całkiem niedaleko naszej drabinki rufowej.
Na Zatoce Gdańskiej taki manewr wywołałby za pewne panikę u załóg obu statków. Ale tutaj chyba nikt się tym nie przejmuje.
Pół godziny później inny Wiking zagląda nam do kokpitu udając księżyc.
W sumie nie ma się co dziwić takiemu zainteresowaniu naszym statkiem ze strony żeglugi promowej, jeśli się jedzie po głównej rucie łączącej Finlandię i Estonię ze Szwecją.
Niepokoi mnie tylko czy wyglądamy, na takie bliskie spotkanie, wystarczająco wyjściowo.
Ale szybka samojebka uspokaja mnie zupełnie. Zauważam, że fryzura układa mi się bowiem jak temu amerykańskiemu aktorowi, co w filmie jeździł kabrioletem i mówił "Hejbejbe".
I w ogóle trzymamy szyk, choć używamy tylko pół wiatru.
I mimo, że cały czas dymamy pod słońce.
Kiedy bliscy już jesteśmy zapalenia spojówek, dostrzegamy w końcu terminal promowy w Kapellskär.
Bierzemy jeszcze prawą burtę miejscową latarnię...
I praktycznie razem z zachodem słońca (około godziny 2120) wchodzimy do mariny Kapellskär.
W tej chwili wierni czytelnicy bloga zauważają, że już tu kiedyś byliśmy. Mówimy im stanowcze "trudno" - zdarza się nawet najlepszym.
Sznur...
W WODZIE
Marinę Kapellskär traktujemy tym razem wyłącznie jak noclegownie i nie wychylamy się nawet na krok z pomostu. Stać nas by to zrobić, ponieważ tym razem, poborca opłat pojawia się rano przy naszej łódce i nie musimy drałować do kasy na kempingu.
Przystań opuszczamy wcześnie rano i zagłębiamy się w tutejsze szkiery. Jest to właściwie tutejsza morska autostrada. Naszym dzisiejszym celem jest Vaxholm, do którego mamy około 30NM w linii prostej i tak też wygląda ruta, po której się poruszamy - teoretycznie nie powinniśmy być zmuszeni do zmian kursu. Jednak nie jesteśmy tu sami.
Ponieważ znowu wieje dokładnie od dziobu, płyniemy na silniku. Pozbawia nas to wszystkich przywilejów jednostki z napędem żaglowym.
Rumplem trzeba więc od czasu do czasu ruszyć. Dużo częściej musimy jednak obracać naszymi głowami. Tu nie ma żartów - chwila nieuwagi i już jakiś Wiking bierze cię od tyłu.
Mijanka dużych promów wymaga od naszego sternika nieco więcej skupienia i wcześniejszego zaplanowania swojej pozycji tak, aby kilka minut później nie znaleźć się w kanapce.
Chodzące w poprzek żółte, mniejsze promy dodatkowo dbają o stały, wysoki poziom adrenaliny.
Instynkt samozachowawczy nie pozwalał też spokojnie reagować na taki widok dziobu z rufy.
Tym razem to tylko Kopciuszek spieszy się na bal.
Szlakiem, którym podążamy, spotykamy też pokaźną ilość mniejszych jednostek. Większość, poruszających się w tym samym kierunku co my, racjonalnie używa silnika.
Ale wypatrzyliśmy jednego ambitnego zucha, co to śladu węglowego nie zostawia.
W żartach stwierdzamy, że albo ma zepsuty silnik, albo zgubił się w jakichś regatach. Każdy z nas wewnątrz siebie myśli jednak co innego - bardzo ładnie ogarnięta halsówka - szacunek!
I tak jedziemy sobie pod wiatr i...
Mijamy tereny nietknięte łapą cywilizacji...
Oraz miejsca dotknięte kwaśnymi odchodami ptaków wodnych...
Ale w miarę jak zbliżaliśmy się w okolice Sztokholmu, ilość zamieszkałych przez ludzki gatunek brzegów wzrasta.
A ten nadal tylko żagle z burty na burtę przekłada.
Około godziny 1400 zauważamy pierwsze, mniejsze, lokalne promy, oznajmiające nam bliskość naszego dzisiejszego celu podróży.
W końcu pojawia się na tyle konkretny widok, że Paweł rzuca się na dziób naszego statku z cumami.
Podczas gdy kolega przygotowuje nas do cumowania, ja dbam o lepszy foto-materiał na bloga.
Prawą burtą mijamy lokalny dworzec promowy.
Gościnna Marina Vaxholm mieści się tuż za stacją. Wpływamy, nieświadomi szoku jaki czeka nas przy cumowaniu. Nie spodziewamy się bowiem śródziemnomorskich patentów w Sztokholmskim archipelagu.
Ale cóż mamy robić, gdy naszego narzekania nikt nie słucha. Łapiemy bosakiem mooring i przeciągamy go na rufę, gdzie zostaje obłożony na knadze.
Nabrzeże jest nieco wysokie, ale pomimo zabytkowych peseli dajemy jeszcze radę wyjść na nabrzeże.
Oprócz egzotycznego sposobu cumowania, cała reszta jest już bardzo prosta. Jesteśmy na wyspie Vaxholm, idziemy do miasta Vaxholm, a przy okazji zwiedzimy twierdzę Vaxholm.
Wyspa...
ARMAT
Z takim bezdusznym automatem nie ma co gadać - kartą mu w ryj i bilet bierzesz.
A przed nami chyba najkrótszy etap rejsu.
I oto płyniemy statkiem, który zawsze znajduje się o jeden kabel od nabrzeża.
Świat czasami wygląda lepiej w krzywym zwierciadle.
A przynajmniej o wiele lepiej niż wyspa Vaxholm widziana pod słońce.
Po drugiej stronie zdjęcia wychodzą kolorowsze.
Co do samej twierdzy, to mamy mieszane odczucia...
Wrota niby stoją przed wszystkimi otworem.
Jednak restauracja wewnątrz nie jest już tak przyjazna. Każdy uciekający, niepłacący klient może nadziać się na minę.
Ostrzegawczy kolor czerwony pozwala jednak klientowi przemyśleć sprawę i podjąć świadomą decyzję.
Dziedziniec też zdaje się nie być nastawiony na pokojowe negocjacje.
Intruz może natomiast wybierać w kolorze armaty, z której ma być potraktowany.
Armat tu nie brakuje i ten komu religia lub dieta zabrania ich oglądania, powinien unikać tego miejsca, jak armatniego ognia.
Kto pragnie jednak bliskości artyleryjskiego żelastwa, tutaj może zajrzeć takiej armacie w lufę.
Gdy twierdzy nikt nie napadał i kiedy nie było akurat żadnej lufy do przeczyszczenia, artylerzyści spędzali czas na układaniu piramid z kulek.
Wychylam się aby sprawdzić w co lub kogo celuje taka armata...
Hmm. A niby to taki kraj przyjazny żeglarstwu.
Sprawdzamy czy jest tu jeszcze coś ciekawego, poza armatami.
Przed internetową erą filmów ze śmiesznymi kotami, z pewnością musiała istnieć epoka tablic ze śmiesznymi lwami.
Jest też zabytkowa łódka. Nic ciekawego - u nas w klubie też mamy kilka takich ;)
A co robi ogrodnik w zamku? Na pewno nie jeździ często na rowerze.
Znajdujemy też coś rodzaju wieży. Nie szturmujemy jej - nie ma po co. Czasy, gdy na szczycie takich budowli, z rozwartymi udami, czekały na pocałunek księżniczki, dawno już minęły.
Do twierdzy zdaje się, że można przypłynąć też swoją łódką.
Ale rozkołys od przepływających promów skutecznie do tego zniechęca.
Dzięki znalezionemu sekretnemu przejściu możemy jeszcze obejść twierdzę dookoła od zewnątrz.
Co też czynimy.
Ale nie ma się tu czym zachwycić.
Nie licząc armat.
A jakby się w jakiejś armacie lufa zwiędła, to mają tutaj podręczny magazyn części zamiennych.
Starczy tego armatniego na dzisiaj. A że wszystko co się kiedyś odwinęło, wypada z powrotem nawinąć - po kablu, wracamy z mniejszej wyspy, na większą.
Postanawiamy jeszcze pieszo zatoczyć kółko po mieście by znaleźć jakiś budżetowy sklep spożywczy.
Prowadzeni przez mapę w telefonie, trafiamy na przedmieścia, gdzie ludzie jacyś tacy niewyraźni.
A niektórzy tutaj znaleźli sposób, aby całe życie spędzić za sterem.
Lub, jak kto woli - przy rumplu.
Ponieważ orientujemy się, że niewiele rozumiemy z otaczającego nas tutejszego świata, wracamy na łódkę.
W Wenecji...
PÓŁ NOCY
O godzinie 0830 dnia 09.08.2018r., nie mając nic więcej do roboty na wyspie Vaxholm, opuszczamy przystań i wyruszamy w drogę do Sztokholmu.
Do stolicy jest stąd jedynie około 12NM śródlądowej żeglugi. I dobrze, bo natężenie ruchu i wystające z wody skały znowu nie pozwalają się zrelaksować.
Przepływające statki dają nam co chwila radość przepływania przez większe fale. Tubylcy jednak doskonale radzą sobie z takimi zjawiskami przez wprowadzanie swoich statków w stan wspomaganej mechanicznie lewitacji.
Poza tym nic ciekawego. Skały, drzewa, domy...
O! A tu chyba jakiś zlot promów turystycznych. Coś jak nasz AKM-owy Dacron 70, tylko gorszy, bo ogniska wieczorem nie mają.
Im bliżej centrum, tym więcej horyzontu zakrywają budynki.
Niektóre domy widać, że prosto z fabryki - jeszcze nie rozpakowane.
Przyglądając się niektórym konstrukcjom, mam wrażenie, że jeszcze słyszę tą rozmowę dwóch podpitych architektów...
- Ja tego nie zaprojektuję?! Potrzymaj mi piwo!
Choć nie brak tych wyważonych estetycznie, klasycznych form.
Gdy promy na smyczy, żeglarzom od razu lżej się pływa.
A tutaj chyba bito rekord zagęszczenia zabudowy na metr kwadrat.
Ale wśród tych urbanistycznych chaszczy zdarzają się też skansenowe perełki.
Oraz konstruktorskie wybryki natury.
Skręcamy w prawo na ostatnią prostą.
Mijamy park rozrywki. To taki salon sado-maso na wolnym powietrzu, gdzie zamiast duszenia i poniżania stosuje się odpowiednią dawkę wysokości i przyspieszenia.
W tym samym czasie lewą burta mijamy Kastellet Stockholm. Nie wiem czy to coś sławnego, ale na zdjęciu dobrze wygląda.
My mamy dzisiaj inny obiekt do zwiedzenia.
O godzinie 1040 cumujmy w marinie tuż pod Muzeum Vasa.
Terminal płatniczy odmawia posłuszeństwa, więc troszkę czekamy na uregulowanie opłaty.
Jest za to czas obejrzeć różne takie okazy, cumujące w marinie.
Po uregulowaniu opłaty idziemy zobaczyć coś na światową skalę na prawdę niesamowitego.
Mieści się to w takim oto budynku.
A włożono to coś do środka takimi oto wrotami.
Już mamy wchodzić i zwiedzać, gdy odrzuca nas widok kolejek, których PRLowski sklep papierniczy nie powstydziłby się, nawet w dzień rzucenia papieru toaletowego.
Nie tego się spodziewaliśmy po rozwiniętym gospodarczo i bogatym kulturowo skandynawskim państwie.
A że swoje w kolejkach już w życiu wystaliśmy, postanawiamy tymczasem ruszyć w miasto, a museum zostawić sobie na później.
Jak na "Wenecję Północy" przystało, liczba jachtów wszelakich w miejskich kanałach całkiem zacna.
A oprócz tego, jak w każdym większym mieście...
Jakiś hotel.
Autobus.
No i lis.
W końcu trafiamy do jakiegoś ważniejszego budynku, bo podjazd szeroki tu jak dla królewskiej karety.
Wnioskujemy tak również po kolejnym spotkanym w tym mieście zwierzu. Tym razem jest bardziej dostojny i zdaje się bardzo groźny (piłeczką bawi się tylko dla niepoznaki).
A oto najczęściej fotografowana sylwetka w Sztokholmie. Pewnie jakiś znany tutaj aktor dorabia na drugi etat.
Nie wiem czego pilnują ci strażnicy, bo wewnątrz zastajemy zupełnie pusty plac.
Nie wiem też jakim cudem, znowu znalazłem się w jakimś budynku, gdzie się w fujary dyma.
Jest tutaj też malowana stopklatka, przedstawiająca jak jakieś skrzydlate nagusy się nie bały i krzyż sobie zajumały.
Sztuka sakralna nigdy jakoś do mnie pozytywnie nie przemawiała. Zwróciłem się więc ku bardziej cywilnym monumentom. I chociaż "koń jaki jest, każdy widzi" - małe zdjęcie przed obiadem jeszcze nikomu nie zaszkodziło
No dobra - ile można chodzić po mieście w środku upalnego dnia. Wracamy pod Vasę.
Utopia...
BIZNESU
Muzeum Vasa - co to właściwie takiego?
Możecie sobie oczywiście poczytać w internetach. Ale w wielkim skrócie można powiedzieć, że to majstersztyk biznesowy. A robi się go mniej więcej w sposób taki...
Buduje się duży statek.
Można użyć form z jakiejś większej Bavarki, bo dno podobnie płaskie się robi.
Cały kruczek polega na tym, że poza wiedzą konstruktora doposażyć taki statek w ciężkie armaty na najwyższym poziomie.
Zdobi się burty czym i ile się tylko da. Potrzeba do tego naprawdę dobrego stuffu.
Estetyka im gorsza tym lepiej się będzie później sprzedawać. W żadnym wypadku nie należy oszczędzać na kiczu.
Powinno, mniej więcej, wyjść coś takiego dającego kolorem po oczach.
Potem wystarczy tylko zwodować taki okręt i przepłynąć milę lub dwie - jeśli się tyle w ogóle przepłynąć da.
Teraz uwaga, bo ważne - koniecznie zostawia się taki statek na dnie na trzysta kilka lat.
Prawie ostatnim etapem inwestycji jest wydobycie wraku. Nie jest łatwe, ale się da - robili to już w latach 60'.
Potem tylko kilkanascie lat spryskiwania wodą i innych zabiegów konserwacyjnych. Finalnie, wkładamy wszystko co znaleźliśmy w mule na dnie do muzeum i otwieramy kasy z biletami.
Problemem, o którym nie wspomniałem, jest niestety długoterminowość zwrotu z inwestycji. Najlepiej wejść w przedsięwzięcie w jego końcowej fazie. Jest ryzyko, że osiwiejemy zanim będziemy zarobieni, ale przynajmniej mamy szansę doczekać finału.
W przeciwieństwie do pierwszych inwestorów, którzy będą mogli zostać jedynie wystawieni w gablocie obok.
Na koniec - nie zapomnijmy o sklepiku z pamiątkami.
W muzeum spędzamy grubo ponad dwie godziny i wychodzimy z poczuciem bycia świadkiem na prawdę czegoś niesamowitego.
Aby wrócić do rzeczywistości, zahaczamy wzrokiem latarniowiec. To statek, o którym uczą na kursach żeglarskich, ale ciężko taki dziś spotkać na morzu, bo powoli staje się już tylko elementem morskiej historii.
I na tym kończy się nasza przygoda w szwedzkiej stolicy.
Przez dziurkę...
W DURSZLAKU
Z mariny Wasahamnen, położonej na wyspie Djurgården, wychodzimy rankiem o godzinie 0800.
Echa poprzedniego dnia i naszej wizyty w półmroku muzeum będą odbijać się w jakości fotografii przez cały dzisiejszy dzień. To mój standardowy numer z zapominaniem przestawienia w aparacie wysokiego ISO, na coś mniej siejącego ziarnem po obrazie.
Na szczęście to nie blog fotograficzny tylko żeglarski. Płyniemy dalej!
Niestety dalej kanałem, pod wiatr.
Przepływamy przez dzielnice tak gęsto usiane pomostami, że motorówkę można powiesić.
Albo dwie.
Łódki też są niemal wszędzie.
Nawet strome skalne zbocza nie stanowią przeszkody w posiadaniu i cumowaniu motorówki w przydomowym ogródku.
Przechodzimy pod mostem.
Który daje się ładnie sfotografować dopiero po przepłynięciu pod nim.
W Szwecji dzisiaj chyba jest jakiś Dzień Loda.
Jak my mamy w tej Polsce dobrze. I co z tego, że sklep w ruinie, jak możemy, tak po prostu, iść do tego sklepu i loda sobie kupić. W takiej Szwecji to muszą do wody ze skał wysokich skakać i wpław gonić lodową motorówkę.
A tutaj, to chyba już po lodzie ;)
Zmieniając nieco temat - fajne jest tutaj to, że zawsze znajdzie się jakaś wesoła chatka do zdjęcia.
Choć miejscowi architekci krajobrazu bardzo starają się to zmienić.
Ale co zrobić, jak mają taki pociąg.
Ale na bok musimy odłożyć chatki i pociągi, bo oto zbliżamy się do najwęższego kanału, jaki dotąd przepływaliśmy.
Wygląda trochę strasznie...
Ale nie bójcie niczego - nasz statek zwinny jest dzięki swej świętej pastowatości niesłychanie.
A załoganta mam dzielnego, który potrafi podwodne przeszkody z dziobu wypatrzeć.
Ale zdaje się, że nie wszystkim poszło tak dobrze, jak nam póki co idzie.
Kiedy musimy minąć jednostki pojawiające się z przeciwka, zaczynamy jednak rozumieć skąd tu tyle nagrobków.
Ostatecznie przepływamy komuś przez przydomowy ogródek.
I wypływamy na szersze wody - choć jeszcze daleko nam do pełnego morza.
Ale to może i dobrze, bo całkiem porządnie (i w dziób idealnie) nam zawiewa.
Mamy co prawda miejsce do halsowania, ale szkoda nam czasu i energii życiowej marnować na lin przeciąganie.
Poza tym mamy kogoś na ogonie i nie będziemy mu przed nosem zygzakować - po prostu nie wypada.
Siedzący nam na ogonie wodolot, nie czyni tego długo i wyprzedza nas z oślepiającą prędkością.
Zdajemy się być osaczeni przez słoneczne promieniowanie.
I tak jest już do samego końca. Do Nynäshamn dopływamy, gdy słońce chowa się za horyzontem.
Wejście do tej mariny po zmroku, robiąc to po raz pierwszy, nie jest wcale takie trywialne. Zastanawiamy się przez chwilę, co za dureń na wejściu, w tak chaotyczny sposób, poustawiał tyle bojek. Ale po sprawdzeniu mapy, milkniemy w tej sprawie na wieki. Cumujemy bezpiecznie bez najmniejszego otarcia kadłuba - a mało brakowało by było inaczej.
Na kalendarzu mamy już 10.08.2018 i ze "Skalnych Szuwarów" wypłyniemy wkrótce na otwarte morze. Ale przedtem zmieni mi się załoga, a ja nabiorę sił do kolejnego odcinka, aby go w miarę przyzwoicie opisać. Bądźcie więc czujni, bo nie znacie dnia ani godziny!
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.